Jak to właściwie jest z tym zdrowiem?
Jedni je mają i nawet o tym nie wiedzą, drudzy go nie mają i walczą o nie ze wszystkich sił, przez całe swoje życie, a jeszcze inni je po prostu nagle tracą, poprzez trwałe uszkodzenie ciała lub przez ostateczne rozwiązanie, jakim jest śmierć.
Czy komukolwiek przyszło kiedyś do głowy nazwać zdrowie towarem, które można kupić, jak parę butów w sklepie lub różowy sweter z wystawy? Mi nigdy.
Mam ostatnio wrażenie, że tak się traktuje zdrowie. Zwłaszcza w kontekście śmierci, jako pożywki medialnej. To dobry towar, który „chapną” wszyscy, który podrasuje oglądalność strony, czy artykułu. Mało tego temat utraconego zdrowia, w wyniku domniemanego błędu lekarskiego sprzedaje się niczym świeże bułeczki. A „twórczość” kierowanego sensacją i emocjami tłumu, przechodzi granicę obłędu i dobrego smaku. No cóż, niektórym się wydaje, że w tłumie pomimo wyświetlanego imienia i nazwiska jesteśmy anonimowi i można paplać co się da. Obrzucać słownym błotem też można, przecież nikt na facebooku nie umie czytać.
Odnoszę wrażenie, że temat zdrowia jest niczym kolejny produkt, na który daje się nieograniczoną gwarancję. Pacjentom, zwłaszcza tym roszczeniowym, którzy maja ograniczoną zdolność postrzegania świata przez okulary mamony i sukcesu, najwyższy czas wytłumaczyć, że usługi świadczone na rzecz zdrowia, we współczesnej medycynie są obarczone, nazwijmy to kolokwialnie porażkami. Porażkami w postaci powikłań, utraty jakości życia, w postaci śmierci – również osób młodych.
Patrząc na ludzkie ciało przez pryzmat medialnego uprzedmiotowienia powinniśmy zacząć mówić, że lekarz to taka stacja kontroli pojazdów. Do ginekologa idziemy na przegląd podwozia, do laryngologa przepchać rurę wydechowa i gaźniki (patrz: uszy), do neurologa na wymianę oleju. Okulista przyspawa nam siatkówkę, nefrolog przeczyści spryskiwacze, a kardiolog sprawdzi nam stan silnika, czyli da nam odpowiedź na pytanie, ile ten nasz stary grat-serce jeszcze pociągnie?
Otóż z naturą i medycyną temat nie jest, aż tak przewidywalny, jak z telewizorem, samochodem czy radiem. Owszem wiemy sporo, ale każdy organizm reaguje inaczej na bodźce, na leki, na chorobę. I tu zawód lekarza ociera się o sztukę przewidywania i opierania się na prawdopodobieństwie, statystyce i własnym doświadczeniu. Mamy standardy, zalecenia, wytyczne, jednak choroba jest niczym teatr, w którym aktorzy – pacjenci i lekarze nie znają scenariusza, ani co gorsza, jego zakończenia.
Poruszyła mnie ostatnio sprawa śmierci młodej kobiety, której mąż występował w TVN, oskarżając lekarzy o nieudolność i błąd w sztuce. Po każdym takim artykule, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pół Polski kończyło medycynę, mało tego wszyscy znają szczegóły omawianej sprawy. Szkoda mi jest miejsca na cytowanie niektórych wypowiedzi. Są po prostu żenujące.
Nawet w XXI wieku istnieją sytuacje, których po ludzku nie da się przewidzieć, ani cofnąć.
Nawet w XXI wieku ludzie mogą umrzeć na skutek katastrofy naturalnej.
Tak, zwłaszcza w XXI wieku można umrzeć w szpitalu przy planowym zabiegu wycięcia pęcherzyka żółciowego.
Tak, w XXI pierwszym wieku nadal można umrzeć na powikłania po anginie mimo stosowania odpowiedniej antybiotykoterapii.
Tak, w XXI wieku zdarzają się martwe ciąże i powikłania po nich w postaci wykrzepiania węwnątrznaczyniowego.
W XXI wieku, ludzie pozostają ludźmi, a prawa rządzące życiem, zdrowiem, chorobą i śmiercią są stale, niezmienne i nie dadzą się zaszufladkować w formę karty gwarancyjnej czy instrukcji obsługi.